środa, 30 grudnia 2015

EPILOG

przed przeczytaniem tego rozdziału warto obejrzeć sobie ten oraz ten filmik obrazujący, jak w praktyce wygląda frisbatelka, aby lepiej zrozumieć post. Można też zapoznać się z nią również w teorii :)

                                                      *********************

26 sierpnia 2018, Warszawa, Pole Mokotowskie, finał DCDC

Dzień powoli dobiegał końca. Ostanie promyki słońca delikatnie muskały warszawski park przepełniony publicznością czekającą na frisbatelkę. Brałam w niej udział już drugi raz z rzędu w tym sezonie, lecz póki co bez większych sukcesów. Tym razem miało być inaczej. Moimi rywalami była... Ania i Zip, niezwykle mocny i zawsze plasujący się na podium zawodów Dog Chow team tej edycji. Widziałam, ile wysiłku i pracy kosztowało ich to, żeby znaleźć się wśród najlepszych. Cały poprzedni rok budowali formę pod moim bacznym okiem, sukcesywnie korygując wszystkie błędy, jakie dotąd popełniali. Rośli w oczach. To było widać wyraźnie.
A ja? Ja byłam szczęśliwa, że nareszcie miałam godnych przeciwników. Nikt nie był pewny werdyktu sędziów, wszyscy czekali z zapartym tchem na koniec.
Teoretycznie, jedno zwycięstwo już miałam w kieszeni - zdobyłam największą ilość punktów i wygrałam kategorię Super OPEN. Nieco niżej uplasowała się właśnie Ania i jej marmurkowy podopieczny.
Przypomniałam sobie swoją pierwszą frisbatelkę. Było to we Wrocławiu, osiem lat temu, kiedy to dopiero debiutowałam i spychałam z piedestału najbardziej utytułowanych zawodników. Na samą myśl o tym, nieśmiały uśmiech wkradł się na moją twarz, a po ciele przeszedł przyjemny dreszcz. Moje pierwsze, największe zwycięstwo, które ukształtowało mój charakter, pozwoliło zyskać doświadczenie, ale także sympatię zawodników i publiczności. Byłam określana mianem "złotego dziecka dog frisbee". Jak bardzo złotego? Mogli się o tym przekonać na Mistrzostwach Świata, rozgrywanych z roku na rok. A moja gablota, zawieszona w pokoju, powiększała się o kolejne medale, często z najcenniejszego kruszcu.
Wolnym krokiem maszerowałam w stronę boiska, układając sobie w głowie przebieg i zbierając myśli w całość. Nagle mój telefon schowany w kieszeni spodni zaczął wibrować, a na wyświetlaczu pojawił się jasny, zwięzły komunikat "Odwróć się." Przechyliłam głowę za siebie, a moim oczom ukazała się piątka, dobrze znanych mi mężczyzn.
- Tak jak obiecywaliśmy, jesteśmy! - objął mnie Andi.
- Nie spodziewałam się, że trener was puści - przywitałam się z resztą chłopaków.
- Na początku miałem przyjechać sam, ale uparli się, że oni też chcą jechać - w końcu podchodzę do Markusa.
- Dziękuję wam, na prawdę dużo to dla mnie znaczy - uśmiechnęłam się do nich. Nie mogłam trafić na lepszych przyjaciół. I lepszego chłopaka także. - Wybaczcie, ale muszę już lecieć. Za chwilkę rozpoczynają się zawody.
- Pewnie. Powodzenia! - Oddaliłam się i pomachałam Niemcom na pożegnanie.

                                                      *********************

     Głęboki wdech. Ostatnie sekundy dłużyły się w nieskończoność. Po przeciwnych stronach boiska stałam ja i Zoom oraz Ania z Zipem. Wymieniamy spojrzenia. Całej czwórce zależało na wygranej, lecz podeszliśmy do tego z rezerwą, jak do zwykłego treningu. 
     Pierwsza startowałam ja i mój pleśniak, który mimo kilku ładnych lat na karku dawał z siebie wszystko. Przez trzydzieści sekund pokazywaliśmy najbardziej widowiskowe rzuty, zaczynając od overów, przez flipy i voulty, na twohandach i butterlfy kończąc. Występowaliśmy na zmianę, pokazując nasze najmocniejsze strony, a po zakończeniu konkurencji czekaliśmy na ogłoszenie wyników. 
     Na widowni odnajduję niemieckich skoczków: Andi i Richi o czymś zacięcie dyskutowali, Sev i Marinus po kryjomu zajadali się mannerami, a Markus po prostu stał i przeżywał to wszystko chyba jeszcze bardziej niż ja.
     - Sędzia pierwszy: Ania!
     "Udało im się, byli na prawdę nieźli...
     - Sędzia drugi: Kasia
... ale my też byliśmy dobrzy i daliśmy z siebie 100 % naszych możliwości."
O wygranej decydował ostatni głos, gwóźdź programu i najbardziej oczekiwany moment całego wieczoru. Poczułam jakby ucisk gdzieś w okolicy żołądka. Dawno tak się nie stresowałam.
- Frisbatelkę wygrywa Kasia Pisarska i Zoom! - Ogromny kamień spadł z mojego serca, a do oczu napłynęły łzy. Łzy szczęścia. A czy werdykt był słuszny pozostawiam to wszystkim krytykom i znawcom, niech debatują, mnie to nie obchodzi!
- Gratulacje, Kaśka! Byłyście genialne. Dzięki za walkę - przytuliła mnie Ania.
Odebrałam puchar, już czwarty w tej kategorii? Nie wiem, nie potrafię ich zliczyć, nie to się teraz liczyło.
Wzięłam Zoom na ręce, to ona w większości zapracowała na tę wygraną. To ona ratowała wszystkie, nie do końca udane rzuty, to ona wzbijała się do góry niczym ptak i opadała na ziemię z gracją. To dzięki niej zawdzięczam to, że tutaj stoję. Była dla mnie jak dziecko i puchłam z dumy widząc, jak bardzo się stara mnie uszczęśliwić mimo, że nie wychodziło jej już to najlepiej.
Kiedy chciałam już schodzić z boiska, zauważyłam Markusa zbliżającego się do nas. Nie wiedziałam, co zrobić. Stałam wryta i czekałam na rozwój sytuacji.
"Co on kombinuje?"
Nieśmiało podszedł do mnie i dzierżąc w ręku małe, czerwone pudełeczko, spojrzał mi głęboko w oczy.
Zamurowało mnie.
- Kochanie - zaczął niedbale po polsku, co wywołało u mnie jeszcze większe zaskoczenie - Cztery lata temu nasze drogi się skrzyżowały. Nie wiem, czy przypadkiem, czy też było to zrządzenie losu, ale od tamtego dnia stałaś się najważniejszą osobą w moim życiu. Miesiące mijały, a ja chciałem coraz więcej i więcej. Nie mogłem zrozumieć dlaczego tak się dzieje, ale teraz już wiem: jestem w tobie zakochany. Jestem zakochany i jednocześnie przerażony, że Ciebie stracę. Dlatego nie chcę ryzykować ani chwili dłużej - uklęknął i otworzył pudełeczko, a moim oczom ukazał się srebrny pierścionek. - Wyjdziesz za mnie?
Potrzebowałam chwili na pozbieranie szczęki z trawy porastającej warszawski park. Publiczność razem ze mną wstrzymała oddech, a przenikliwą ciszę przerywało jedynie głośne popiskiwanie psów zza bannerów w różnych odstępach czasowych. Kiedy widzowie chyba powoli zaczynali tracić cierpliwość, a ktoś, najpierw używając jakże pięknego i wyrafinowanego słowa na k, które ponoć wyraża więcej niż tysiąc słów, krzyknął "powiedz tak!", postanowiłam nie trzymać dłużej klęczącego przede mną Niemca w niepewności.
- Tak - powiedziałam lekko załamanym głosem. Pod powiekami zaczęły zbierać się łzy wzruszenia, a w gardle poczułam narastającą gulę. - Tak, oczywiście.
Wybuchnęłam gorzkim płaczem, rzucając się w objęcia ukochanego. Tłum wokół nas, po długiej chwili milczenia, zaczął wiwatować. Przez zaszklone oczy nie widziałam zupełnie nic, czułam jednak, że będzie już tylko lepiej...


                                                      *********************
No to mamy koniec! :)

To wyżej nie za bardzo mi się podoba i czuję, że czegoś jeszcze brakuje, dlatego przejdźmy od razu do podziękowań :) Już wiem, że nie będę asem w pisaniu epilogów :D
Baaardzo dziękuje wszystkim którzy czytali i komentowali moje wypociny, które raz za razem przybierały charakter komedii, dramatu, biografii, kryminału itepe, itede (niepotrzebne skreślić) :P Jak na pierwsze opowiadanie, to jestem nawet zadowolona, chociaż czytając niektóre rozdziały zachodzę w głowę, jak takie "coś" mogło ujrzeć światło dzienne a jedyne, co przechodzi mi przez usta to siarczyste kurwa mać:)). Najchętniej bym się do nich nie przyznawała, no ale cóż, cytując klasyka: co się stało, to się nie odstanie :D
Wspominałam kiedyś, że moją najlepsza formą motywacji jest uzasadniona krytyka i wypominanie błędów popełnionych podczas pisania (chyba najbardziej spektakularny błąd to "chodziarz" - do tej pory jest mi wstyd :x). Z takową się spotkałam i była na prawdę bardzo motywująca! Ukłony w stronę osób stojących na straży poprawnego pisania! :)
W zamyśle historia ta miała potoczyć się zupełnie inaczej, w rolę kadry głównej miała wcielić się Słowenia, lecz rząd zbiegów okoliczności sprawił, że jednak padło na Niemców :D Ktoś mądry powiedział kiedyś, że "Pierwsza wersja czegokolwiek jest zawsze gówniana." I tego się trzymam :D
Pisaniu ostatnich rozdziałów towarzyszyła histeria związana z tym, że nie miałam zielonego pojęcia, jak to dalej pociągnąć. Sama decyzja o zaczęciu pisania Hall of Fame była dość spontaniczna i spowodowana nagłym impulsem potrzeby wyrażenia siebie na forum publicznym (a raczej przeniesienia mojej chorej wyobraźni na papier i ukazania jej szerszemu gronu :D). Przez długi czas myślałam, że ten nagły "spadek formy" spowodowany jest brakiem pomysłu na zakończenie historii. Kluczową rolę odegrało tutaj jednak moje lenistwo i słomiany zapał :D Decydując się na pisanie byłam świadoma tego, że aby zyskać czytelników musiałabym dodawać posty regularnie, ale ostatnimi czasy trochę mnie to przerosło. Na szczęście jakoś dotrwałam do tego epilogu, pomimo kompletnej pustki w głowie :D
W miłych okolicznościach żegnamy się z losami Kasi i Markusa. Mimo, że mój całokształt oceniam na mocne dwa na dziesięć, to strasznie trudno jest mi się rozstać z tym opowiadaniem. Żyłam ich historią każdego dnia, myśląc, co by jeszcze dodać, jak urozmaicić rozdział, aby nie koncentrował się tylko i wyłącznie na dwóch wątkach. Mój telefon czasami zawieszał się na ładnych parę godzin, kiedy w nocy naszła mnie ochota pisania kolejnego rozdziału w notatniku :P Wielu rzeczy nie udało mi się zmieścić tutaj (bo zwyczajnie byłoby ich za dużo :D), dlatego mniej więcej w połowie pisania tego opowiadania zrodził się pomysł kontynuacji, miałam nawet obsadę, ogólny zamysł i przebieg historii, a nawet zaczęty ten epilog :D Więc jeżeli jeszcze nie znienawidziliście psów i jesteście gotowi na większą dawkę szczeniaczkowej słodkości przesianej skokami (tym razem w wersji międzynarodowej ^^), to serdecznie zapraszam was na drugą część Hall of Fame, czyli: 




A więc, do zobaczenia! :*

6 komentarzy:

  1. Melduję się! Kurczę, jakoś nie mogę uwierzyć, że to już koniec...
    Co ja mogę powiedzieć, sama oceniłaś siebie bardzo surowo, ale ja mam inne zdanie na ten temat. Opowiadanie bardzo mi się podobało, może dlatego, że było po prostu inne, nie tak schematyczne, jak większość historii o skoczkach. Także, tutaj ogromny plus dla ciebie :)
    A epilog... lepszy chyba być nie mógł. Wszyscy są szczęśliwi, więc czego chcieć więcej? :)
    Dziękuję kochana za to, że mogłam tutaj być i czytać historię Kasi i Markusa. Za chwilę pojawię się także na nowym blogu, bo narobiłaś mi apetytu tą "międzynarodową" ekipą :D
    Do napisania!
    Buziaki :**

    OdpowiedzUsuń
  2. Wybacz, że tak późno, ale próbowałam się jakoś nastroić na ten komentarz. A teraz, przed Ga-Pa, to dobry moment!
    Niemcy tacy dotrzymujący słowa, uszanowanko. :D Markus, oczywiście, wiedział, kiedy i co zrobić. Bo wiedział, że Kaśka wygra i tyle. I bardzo dobrze, że się oświadczył! Takiej dziewczynie nie wolno dać odejść. ^__^ Dlatego mam zamiar śledzić ich dalsze losy, zwłaszcza jeśli mają się przenieść na poziom międzynarodowy. Epilog trochę przewidywalny, ale samo postaci nietypowe. Mało kto się za Eisenbichlera bierze (Agresywny Markus ^__^), a główna bohaterka? Oryginał, jeśli chodzi o zajęcie. Historia też fajna, ale ja już jakiś czas temu odpuściłam sobie pisanie "na bieżąco", większość mam z góry zaplanowaną i rozpisaną. Jak uda mi się dokończyć Tośkowych, to pokażę zdjęcia notatek, screeny planów, karteczek, przypominajek, "muzycznych propozycji" (których nikt chyba nie słucha, btw).
    Wiem, że to krótko na temat tego epilogu, ale epilogi komentuje się tak samo trudno jak prologi. Wszyscy o tym wiedzą. :D
    Co do pisania - to normalne. Ja też nie moge patrzeć na swoje starsze teksty, ba!, za dwa miesiące uznam, że aktualne rozdziały o Tośkowych są napisane jakoś tak, no nie wiem, dziecinnie, bez konceptu? Takie myślenie to "efekt uboczny" dojrzewania - emocjonalnego i literackiego. I to bardzo dobry efekt uboczny. Widzisz, że urosłaś, bo ulubione ciuchy są Ci już przykrótkawe. ;) Jeśli chodzi o błędy - prawie każdy mój blog został "zanalizowany" (nie chodzi o ocenę, tylko o prześmiewczą analizę bez zgody właściciela) i jeden koleś wprost nie mógł przeżyć tego, że pisałam "napewno" i "na prawdę". :P Hahaha, a kiedyś też pisałam "zabiera dech w piersiach" zamiast "zapiera dech w piersiach", więc nie jesteś sama. :D
    Dodaj na części drugiej możliwość obserwowania, co? :P Łatwiej mi będzie nadążyć za newsami. :D
    Fajnie, że się na siebie natknęłyśmy w blogosferze i mam nadzieję, że nasza znajomość jeszcze trochę potrwa. :D
    Weny i wspaniałego nowego roku!
    Skacowana Charlie
    PS. TRZYMAJ KCIUKI ZA GA-PA!

    OdpowiedzUsuń
  3. Mam nadzieję, że nie gniewasz się na mnie, za to ze nie zostawialam komentarzy pod poprzednimi rozdziałami, ale miałam Istne urwanie głowy i nie mogłam pozwolić sobie na przyjemności.
    Epilog jest cudowny! Tak samo jak całe to opowiadanie.
    Cieszę się, że Kaska i Markus są ze sobą szczęśliwi i wkrótce zostaną małżeństwem.
    Dużo weny życzę oraz przepraszam za kiepski komentarz.
    Buziaki. ;*

    OdpowiedzUsuń
  4. Przeczytałam już jakiś czas temu, ale nie wiem czemu nie zostawiłam komentarza? Nie mam pojęcia, ale wiesz co? Wiem jedno, że epilog jest cudowny! Wszystko skończyło się dobrze więc jak dla mnie jest wspaniale, idealnie... lepiej już by być nie mogło ^^
    Buziaki,
    British Lady ^^

    OdpowiedzUsuń
  5. Z mega wielkim opóźnieniem, ale dotarłam! ;)
    W ostatnich dniach przeczytałam tę historię od początku do końca i powiem Ci, że jestem nią oczarowana. Naprawdę mnie wciągnęła! ^^
    Masz talent do pisania i mam nadzieję, że druga część Hall of Fame będzie równie dobra, a może i nawet lepsza, tego Ci życzę! ^^
    Co do epilogu... jest naprawdę fajny, bo wszystko kończy się szczęśliwie. Z Markusa to jestem dumna, że oświadczył się Kaśce, bo byłby skończonym kretynem, gdyby tego nie zrobił :D
    Życzę dużo, dużo weny i do napisania na nowym blogu!
    Buziaki ;*

    OdpowiedzUsuń
  6. Na pewno dużo osób wchodzi na ten blog. Dużo na tym blogu można się dowiedzieć.

    OdpowiedzUsuń

Bardzo proszę, aby wiadomości o nowych rozdziałach zamieszczać w przeznaczonej do tego zakładce SPAM :))
Pozdrawiam!
I M A G I N E